Trafiliśmy do Santa Cruz, mieścina zupełnie-nie-turystyczna, acz poprzechadzaliśmy się nieco tu i tam, pogadaliśmy z ziomkami, którzy stwierdzili, że jeśli przyjechaliśmy tu zupełnie sami, to jesteśmy gangsta:-) Poszliśmy do banku zaopatrzyć się w porcję jamajskich dalarów i w kolejce usłyszeliśmy nagle po raz pierwszy na Jamajce naszą ojczystą mowę. Kilka osób przed nami w kolejce stała malutka misjonarka w zakonnym habicie - rozmawiała po polsku przez komórkę.
Jako, że przylecieliśmy zupełnie niezaopatrzeni w przewodniki czy mapy - potrzebowaliśmy mądrych doradców, którzy na miejscu podpowiedzą gdzie najlepiej jechać, co zobaczyć. W Maroku to się sprawdzało stu procentowo - praktycznie każdy Marokańczyk, z którym rozmawialiśmy, dobrze znał swój kraj i jego atrakcje. Ludzie potrafili podpowiedzieć jak zejść z ubitej przez turystów ścieżki i trafić do ciekawych, wyjątkowych i niezaludnionych miejsc. Na Jamajce sytuacja była inna - ludzie znali swoje okolice w promieniu 50 km, niektórzy nigdy nie byli na drugim końcu wyspy i nie bardzo wiedzieli o co nam chodzi z tą włóczęgą.
Dlatego, gdy zauważyliśmy polską misjonarkę ucieszyliśmy się, że dostaniemy parę dobrych wskazówek dotyczących dalszej trasy. I tak poznaliśmy siostrę Emilkę, która była chodzącym pozytywem, bardzo życzliwa i wesoła. Opowiedziała, że zanim trafiła na Jamajkę pracowała przez wiele lat w Boliwii, gdzie mimo wszystko było łatwiej i misja katolicka miała tam dużo większe wsparcie. Jeśli chodzi o wskazówki na dalszą część naszej trasy, powiedziała że dużo więcej mógłby nam opowiedzieć o Jamajce ksiądz Marek, który jest tu już od ponad dziesięciu lat i że w ogóle mamy do nich zaproszenie. Siostra Emilka zrobiła na nas przesympatyczne wrażenie i mimo, że Rudy niejednokrotnie nazywa mnie antychrystem - postanowiliśmy zawitać następnego dnia na polską misję katolicką w Maggotty. Lubię takie niespodzianki w podróży:-)