Do Black River dojechaliśmy z jedną przesiadką w Whitehouse, (taksówki kursują tylko na określonych odcinakach, dlatego trzeba się dość często przesiadać, jak się dalej jedzie). Taksówkarz od razu podwiózł nas pod hotel na plaży. Standard noclegowy - stosunkowo jeden z najlepszych, nie spotkaliśmy karaluchów.
Plaża w Black River jest zupełnie inna niż w Negrilu. Tu piasek jest brązowo-czarny (zamiast białego), a woda ma normalny, a nie turkusowo-lazurowy kolor. Dzięki temu - brak turystów, a my mogliśmy zacząć swobodniej oddychać. Można było iść kawał plażą, nie spotykając naciągaczy, ani w sumie nikogo innego. Nasz hotel też był zupełnie pusty - sprawiał wrażenie opuszczonego po lub przed sezonem, chociaż sezon trwa tu praktycznie cały rok. Dla nas temperatura 27°C-30°C w styczniu jest dosyć atrakcyjna, choć tambylcy twierdzili, że jest "zimno".
Na plaży była znakomita knajpka, gdzie zamawiało się świeżą rybę, którą pani dowodząca kuchnią najpierw przynosi do stolika pokazać do wyboru przed przyrządzeniem. Wybraliśmy parrot fish, która swoją nazwę bierze od umaszczenia - rzeczywiście kolory jej łusek są jak kolory piór papugi. Posiłki przygotowywane były w garkuchni pod gołym niebem, siedząc przy stoliku można było obserwować cały proces. Nasza ryba-papuga z grilla smakowała znakomicie. Do tego mieliśmy smażone bami (trójkąciki z kaszy manny i mąki kukurydzianej - tak to oceniam po konsystencji, kolorze i smaku).
Cały następny dzień postanowiliśmy spędzić jeszcze w Black River, którego największą atrakcją jest rzeka o dźwięcznej nazwie... Black River, a w niej aligatory. Żeby je zobaczyć popłynęliśmy małym statkiem-motorówką. Rejs po rzece był cudny, po drodze zatrzymywaliśmy się w miejscach, gdzie przewodnik spodziewał się zobaczyć aligatory i rzeczywiście - tam gdzie podpływaliśmy - zalegały gadziny. Było też dużo ptaków, czaple i ogólnie wycieczka bardzo przyjemna.