Geoblog.pl    agatirudy    Podróże    Jamaica 2010    Spotkanie z ogniem - czyli nasz gospodarz Fire
Zwiń mapę
2010
15
sty

Spotkanie z ogniem - czyli nasz gospodarz Fire

 
Jamajka
Jamajka, Treasure Beach
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 215 km
 
Kanadyjczycy byli bardziej zestresowani naszym dalszym losem niż my sami. Dopytywali się gdzie zamierzamy spać, czy mamy jakąś rezerwację. Chyba nie bardzo mieściło im się w głowie, ze wskoczyliśmy do ich motorówki, bo akurat nadpłynęła i nie mamy pojęcia gdzie będziemy nocować. Jeden z Kanadyjczyków zaoferował, że zapyta się swojego kumpla Alexa, u którego oni nocują, czy miałby dla nas pokój. Czasem takie historie okazują się strzałem w dziesiątkę, ale kiedy indziej bywa inaczej, tym razem była mina. Alex okazał się bucowatym grubasem ze złotą ketą na szyi, który myślał, że jeśli łaskawie wynajmie nam pokój w swoim pustym hotelu (Kanadyjczycy byli, z tego co zauważyliśmy jedynymi gośćmi) to z wdzięczności będziemy skłonni zapłacić każdą cenę. Jednak, gdy usłyszał, że za taką cenę spać u niego nie będziemy i zobaczył nasz odwrót zaczął nas niemal gonić i z miejsca zszedł o połowę. Tym sposobem zostaliśmy na jedną noc u Alexa, choć bez przyjemności i ze zdecydowanym zamiarem poszukania innego noclegu na kolejne dni.

Rano postanowiliśmy się wybrać na przechadzkę po okolicy i poszukać innego noclegu. Spakowaliśmy swoje manatki, ale plecaki zostawiliśmy jeszcze w pokoju u Alexa, żeby nie włóczyć się w upale ze zbędnym balastem. Wymknęliśmy się niepostrzeżenie, by nie narażać się na spotkanie z bucem i by nie musieć się deklarować ile dni u niego zostaniemy. Musieliśmy się zorientować, czy w tej sennej wiosce są inne opcje noclegowe. W trakcie przechadzki po okolicy spotkaliśmy mężczyznę, którego zapytaliśmy o jakieś noclegi. Fire (tak się nazywał) powiedział, że spać możemy u niego, a na pytanie za ile, odpowiedział, że ile zapłacimy - będzie ok. Cóż za miła odmiana :-)

Zaprosił nas do swojej chawiry, by pokazać nam nasz pokój. Dom był w trakcie budowy, większość pomieszczeń była zupełnie surowa, beton na podłodze i brak okien, ale "nasz" pokoik całkiem sympatyczny, czysty, z dużym wyrem, więc czego więcej trzeba? Mieliśmy też dostęp do łazienki, która zamiast drzwi miała jakąś chustę, a po podłodze pomykały nieśmiertelne kalaruchy. Swojsko. Za chwilę wróciliśmy do Fire'a z naszym dobytkiem i tym samym przenieśliśmy się w przyjacielskie klimaty.

Fire oprowadził nas po domu, pokazał nam na dole pomieszczenie, które przygotowywał pod bar-restaurację, na drzwiach już była wymalowana nazwa "Cool runnings", na obdrapanych ścianach oprawiony w ramę plakat z Bobem, a na suficie pełno zdjęć i okładek płyt jamajskich muzyków. Fire na razie remontuje dom we własnym zakresie i prowadzi zupełnie bezstresowy, chilloutowy żywot, czasem wypływa swą łodzią łowić ryby, a zazwyczaj czas spędza w okolicach domu, gdzie odwiedzają go znajomi z okolicy. Nasz gospodarz był uosobieniem pozytywnego, zadowolonego ze swojego skromnego życia człowieka. Własne plany go nie stresowały, a czas nigdzie go nie gonił. Kiedy siedział wśród dzieci z sąsiedztwa i ze swoimi kozami w ogrodzie pod papają mówił, że czuje się jak król.

W doskonałych nastrojach, po zrzuceniu u niego swoich gratów wybraliśmy się z Wojtkiem na dalszy rekonesans okolicy, szukanie jakiejś miejscowej strawy i pływanie w karaibskim morzu w naszym śmiesznym nieco osprzęcie (maski, rurki i płetwy zakupione przed wyjazdem w Decathlonie). Skoro tłukliśmy się z tym przez ocean - przyszedł czas, żeby trochę poszaleć jako podwodni kosmici.

Spacerkiem dotarliśmy do kolejnej zatoki wchodzącej w skład Treasure Beach, czyli Calabash Bay, tam zjedliśmy co nieco, wypiliśmy po piwku (niezastąpiony Red Stripe) i poszliśmy się kąpać.

Po przywdzianiu naszych strojów płetwonurków-amatorów zaczęliśmy buszować w wodzie w poszukiwaniu rybek. Akurat Calabash Bay nie jest raczej miejscem do tego stworzonym, bo, jak się okazało - dno jest pokryte ostrą rafą, z którą wkrótce miałam spotkanie pierwszego stopnia. Pod wodą nawet nie czułam, że to jest takie bolesne, ale po wypełznięciu na brzeg (w płetwach po rafie nie jest łatwo się poruszać) okazało się, że jestem nieźle poharatana i z kilku ran na ciele leciała krew. Piszę o tym głównie po to, by przekazać, co okazało się jamajskim lekarstwem na wszelkie rany i skaleczenia. Tambylcy używają w tych celach aloesu, który jest tam bardzo popularną i cenioną rośliną. Gruby, mięsisty liść łamie się wpół, a wypływającym sokiem naciera się ranę. Powstaje bardzo gorzki i żółty naturalny opatrunek, który rzeczywiście przyspiesza gojenie się ran.

Trochę zudarowani (cały dzień grzało niemiłosiernie), wymęczeni i lekko zbombieni wróciliśmy pod wieczór do Fire'a, w planach mając wczesne pójście spać. Nasz gospodarz, jak się wkrótce okazało, miał wobec nas inne plany. Powiedział, że właśnie na nas czeka, bo ma zamiar wyruszyć w tour po kilku zaprzyjaźnionych barach i że mamy się ładować do samochodu. Co było robić? Pomyśleliśmy - cwaniak - cały dzień siedział w cieniu papai, to teraz ma siłę balować:-)

Nie żałowaliśmy jednak tej wycieczki ani przez chwilę, bo mieliśmy dzięki niej okazję poznać koloryt lokalny w pełnej krasie. Pierwszy bar, do którego podjechaliśmy był wielkości kiosku RUCH-u, a w środku obecny był jedynie barman. Zajęliśmy jedyne trzy wolne miejsca przy barze i każde z nas (z barmanem włącznie) osuszyło po Red Strip'ie.

Następnie udaliśmy się do kilku podobnych przybytków, gdzie Fire spotykał różnych ziomków, wszyscy byli ciekawi co my za jedni itp. Kiedy myśleliśmy, że impreza powoli dobiega końca, okazało się, że czekamy na to, aż barmanka, która nas obsługiwała (znajoma Fire'a) zamknie budę i wyruszy wraz z nami w dalszy rejs.

Już w powiększonym składzie pojechaliśmy na koncert, gdzie mnóstwo ludzi przyjechało na motorach i pewnym partiom utworów (charakterystyczne jamajskie wstawki) towarzyszyło wycie silników. Ogólnie impreza robiła duże wrażenie, tylko że powoli były z nas dętki.

Gdybyśmy wyrazili chęć dalszych wojaży lub niedobawienie, z pewnością wieczór miałby jeszcze kolejne odsłony, ale daliśmy nieśmiało znać naszemu wodzirejowi, że super super, tylko zawieź nas już do domu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
agatirudy

Agata i Wojtek Podgórscy
zwiedzili 8% świata (16 państw)
Zasoby: 98 wpisów98 2 komentarze2 55 zdjęć55 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
20.08.2010 - 01.09.2010
 
 
08.01.2010 - 20.01.2010
 
 
21.01.2007 - 09.02.2007